top of page

Nie ma nowego życia po rozwodzie. Jest to, które jest - rozmowa z Rachel Cusk

Wierzyłam w to, że bardzo mi czegoś brakuje i że znajdę to "coś" po drugiej stronie małżeństwa, że zrozumiem: dlaczego?, po co?, jak? Ale nie znalazłam - rozmowa z autorką powieści "Po. O małżeństwie i rozstaniu"

Rachel Cusk - (ur. 1967) - brytyjska pisarka, laureatka nagród literackich (m.in. Nagrody im. Somerseta Maughama i Whitbread Award), autorka sześciu powieści, w tym znanych polskim czytelnikom "Arlington Park", "Ostatnia wieczerza" i "Wariacje na temat rodziny Bradshaw". Jej najnowsza powieść "Po. O małżeństwie i rozstaniu" właśnie się ukazała nakładem Wydawnictwa Czarne Boli? Wolałaby pani usłyszeć, że już nie, prawda? Ludzie tego oczekują. Chcą usłyszeć: "Było, minęło, to normalne, że boli. Boli, boli i przestanie, i zacznie się nowy rozdział". Ile minęło lat? Dwa? Spotkałyśmy się wtedy i rozmawiałyśmy o innych pani powieściach. Powiedziała mi pani na pożegnanie: "Właśnie rozstałam się z mężem, piszę o tym książkę". To było ponad trzy lata temu.

Czegoś się pani o sobie dowiedziała przez ten czas? Wciąż się dowiaduję. I naprawdę nie wiem, kiedy nastąpi koniec tej lekcji. Okazuje się, że wszystko, co myślałam, co czułam, czego doświadczałam, było iluzją. I teraz te iluzje jedna po drugiej mnie opuszczają. Od trzech lat tkwię w tej negatywnej przestrzeni i nie wiem, jak z niej wyjść ani czym ją zapełnić, żeby znowu jej nie zakłamać. Czego te iluzje dotyczyły? Pierwsza, największa i najbardziej oczywista, to małżeństwo samo w sobie. Okazało się czymś zupełnie innym, niż myślałam. A co pani myślała? Myślałam, że to będzie miejsce, do którego wejdę i zachowam w nim siebie, i że jeśli kiedyś zdarzy się, że będę musiała z niego wyjść, to wyjdę z niego razem z tym swoim ja, które pozostanie nietknięte. Okazało się, że bardzo się myliłam. A jaka była prawda? Że w momencie, w którym zawierasz małżeństwo, przestajesz istnieć. Nie ma jakiegoś ja, jest tylko ta nowa, wspólna tożsamość i nie można, ot tak, któregoś dnia tego procesu cofnąć. Stajesz się kimś zupełnie innym. Nieodwracalnie. Jaką miała pani wizję małżeństwa? Dwoje ludzi decyduje się na to, żeby dzielić ze sobą życie, ale to są dwa podmioty, które zachowują swoją integralność. Myślałam też, że takie rzeczy jak zasady, język, prawo służą tym ludziom do tego, żeby się ze sobą komunikować, negocjować i ustalać to wspólne życie. To również okazało się nieprawdą. Zdałam sobie sprawę, że oto znalazłam się w jakichś sztywnych strukturach, których się nie kwestionuje, nie zmienia, a nawet nie decyduje o nich, bo one istnieją "od zawsze". Odkryłam, że małżeństwo to po prostu instytucja. I to panią zaskoczyło? Tak, bardzo. W pewnym momencie dotarło do mnie, że tak naprawdę nigdy nie byłam wolna. To właśnie moje dojmujące pragnienie wolności wyrzuciło mnie z tego związku.

Ale kiedy wybierała pani partnera na męża, to był przecież pani wybór. Nikt pani do tego nie zmuszał. Można tak powiedzieć, ale sam wybór małżeństwa jako formy bycia z drugim człowiekiem już nie był takim wolnym wyborem. Jak to? Po rozwodzie bardzo zainteresowałam się Jungiem i jego teorią wieku średniego, tego etapu w życiu, który następuje wówczas, gdy dzieciństwo ostatecznie wygaśnie. Myślę, że małżeństwo jest w pewnym sensie przedłużeniem dzieciństwa, w którym widzi się świat nie takim, jakim jest naprawdę, ale takim, jakim nam się wydaje. Małżeństwo jawi się wśród innych "pewników" i "oczywistości" jako kolejna oczywistość. To nie jest wybór, raczej pewna kolej rzeczy. Naprawdę byłaby jakaś różnica, gdyby nie wzięła pani ślubu, miała dzieci z tym samym mężczyzną i dzieliła z nim życie? Myślę, że to miałoby znaczenie. To by sygnalizowało, że patrzę na rzeczywistość krytycznie, że jestem dorosła, świadoma. Tymczasem kiedy wychodziłam za mąż, nie byłam świadoma. Musiałam dopiero zniszczyć swoje małżeństwo, żeby przejrzeć na oczy. Jaką wizję małżeństwa dostała pani w spadku po swoich rodzicach i dziadkach? Małżeństwo jako coś stałego, niezniszczalnego, trwałego ponad wszystko inne, czego się nie kwestionuje. Była w tym miłość? To nie miało znaczenia, ponieważ to było kwestią umowy - do tego stopnia, że można się było nawet umówić co do tego, czym ta miłość jest! To była taka potęga. Nic tam się nie działo przypadkiem, mimochodem. Może jakieś zagrażające życiu niebezpieczeństwo mogłoby tę miłość ujawnić. Może gdyby bomba spadła na nasz dom i widziałabym, jak mój ojciec ratuje matkę z płonących ruin, to może mogłabym tę miłość przez moment zobaczyć I to pani odpowiadało - małżeństwo jako rodzaj umowy? Ale z tym się w ogóle nie dyskutowało! Kiedy wychowujesz się w rodzinie, w której na przykład ojciec bez przerwy wbija ci do głowy maksymę: "Zawsze trzeba mieć na nogach buty" - i rzeczywiście, nie zdejmuje ich nigdy, nawet wieczorem, kiedy siedzi na kanapie i ogląda telewizję, zdejmuje je, dopiero gdy kładzie się spać - to żebyś mógł stać się osobą, która chodzi po domu w skarpetkach i komfortowo się z tym czuje, musi dojść do jakiejś niezwykłej przemiany. Musisz dojrzeć do tego, by któregoś dnia odpowiedzieć sobie na pytanie: czy ja chcę chodzić w butach od świtu do nocy, czy też nie? Kiedy wychodziłam za mąż, pewnych pytań w ogóle sobie nie zadawałam. Ale kogo za to winić? I kogo winić za to, że pewnego dnia to, co oczywiste, przestaje takie być? Dzisiaj pani już to rozumie? Nie. Nie jestem mądrzejsza ani na jotę. Dawno nie zaglądałam do swojej książki, ale mam poczucie, że tam udało mi się dobrze oddać ten stan zawieszenia. Czytając tę książkę, chyba nie odnosi się wrażenia, że posiadłam jakąś niezwykłą wiedzę, prawda? Nie. "Nie wiem, co o tym myśleć" - takie zdanie w różnych formach przewija się przez całą książkę. Tak jakby straciła pani umiejętność osądu. Zakwestionowała pani małżeństwo, a potem wszystko inne? Raczej chodziło o to, że bardzo starałam się iść dalej, ale nie potrafiłam. Po prostu nie potrafiłam. Żałowała pani tego, że się rozwiodła? Tak, oczywiście.

A ja miałam wrażenie, że bardziej niż utratę miłości opłakuje pani utratę poczucia bezpieczeństwa, struktury, kierunku. Utratę poczucia rzeczywistości w ogóle. Tłumaczyłam to komuś niedawno. Noszę soczewki i wciąż mnie zadziwia to, jak dużo zależy od tego małego, przezroczystego przedmiotu. Jeśli odrobinę się on przesunie, obraz staje się zamazany. Właśnie tak się czuję - przemieszczona. I nie umiem się z powrotem wpasować, ponieważ wierzyłam w tak wiele rzeczy, które okazały się nieprawdziwe, że dzisiaj nie wiem w sumie, w co mam wierzyć. A jeśli zdecyduję się w coś wierzyć, to co z tego wyniknie? Cały czas opowiada pani o tym doświadczeniu w kategoriach straty. Niczego pani nie zyskała? Nie. A lepszą znajomość siebie? Nie. Mogę nawet powiedzieć, że znam siebie mniej. Ale za to chyba stałam się bardziej czytelna dla innych ludzi. Moja rodzina, przyjaciele ciągle mi powtarzają: "Wyglądasz znacznie lepiej niż trzy miesiące, niż pół roku temu". Oni to widzą. A pani? Nie czuje się lepiej? Ja niczego chyba nie czuję. Pisze pani, że rozwód pozwolił pani wrócić do ludzi. To jest chyba jakaś wartość? Tak, może... Ludzie są dla mnie bardzo dobrzy, troszczą się o mnie, ale ja nie jestem wdzięcznym materiałem do opieki, bo z natury jestem samotniczką. Nie potrafię im dać tyle, ile od nich dostaję. Chyba największą wartością w tej chwili jest nowy rodzaj rozmowy, jaki podjęłam z własną matką. Ona mi uświadomiła, że to rozczarowanie, które przeżywam, te wszystkie mniejsze i większe straty to nie jest coś, co jest charakterystyczne jedynie dla rozwodu. Ludzie doświadczają ich również w małżeństwie, tylko tego nie przyznają. "To jest właśnie prawdziwe życie! - powtarza moja mama. - To jest to!" Powiedziała mi też ostatnio: "Kiedy dorosłe dzieci odchodzą z domu, też masz poczucie, że życie staje się niezwykle szorstkie w porównaniu z tym, jakie było, że ucieka z niego jakaś iskra, że dopiero teraz masz do czynienia z prawdziwą rzeczywistością i już nie masz czym się przed nią zasłonić". Ta narracja mojej mamy pomaga mi chyba najbardziej. W jaki sposób? Bo daje mi nadzieję. Bo zamiast siedzieć i czekać, aż ta seria rozczarowań przyjdzie do mnie, skoczyłam na główkę i sama popłynęłam w ich kierunku. I płynę, i płynę, i czasem mam wrażenie, że nigdy już nie dopłynę do brzegu, ale czasem myślę, że któregoś dnia jednak zobaczę światło i trafię na coś wartościowego. Co to by mogło być? Chciałabym, żeby to była miłość do siebie samej, która wynikałaby na przykład z nowego rodzaju pisania. Już nie chcę pisać tak, jak pisałam do tej pory. Wydaje mi się, że to będzie miało coś wspólnego z opisaniem złożoności kobiecego doświadczenia, jakaś nowa, radykalna forma. Gdyby miała pani moc, odkręciłaby pani to wszystko? Ale nie mam takiej mocy, więc chyba nie ma o czym mówić. Myślałam Wierzyłam w to, że bardzo mi czegoś brakuje - jakiejś przenikliwości, wiedzy - i że znajdę to coś po drugiej stronie małżeństwa, że zrozumiem: dlaczego?, po co?, jak? Ale nie znalazłam. Być może, paradoksalnie, byłabym mądrzejsza, gdybym w tym małżeństwie została. Ale rozumie pani dzisiaj, dlaczego chciała się rozwieść? No właśnie nie do końca, bo też nie da się porównywać tego życia "przed" i "po". "Przed" jest statyczne, uporządkowane, przewidywalne, ale to "po" jest surowe, przejściowe i niewiarygodnie trudne. Taka zdegradowana egzystencja.

Trudno jest nie mieć poczucia, że coś się w którymś momencie zrobiło totalnie źle. "Po" przychodzi kara. Najgorsze jest to, że ta kara przyszła też z miejsca, które wydawało mi się jedynym moim schronieniem. Z mojego pisania. Nigdy nie zostałam tak ukarana jak za tę powieść. Ta krytyka kompletnie mnie powaliła. Efekt jest taki, że od tamtej pory nie napisałam ani jednego słowa. Domyśla się pani, co to oznacza dla pisarza? Za co panią krytykowano? Część z tych krytycznych głosów to były te same argumenty, które pojawiły się w przypadku "A Life's Work", powieści o moim wczesnym macierzyństwie - że nie powinnam pisać o swoim prywatnym życiu, że to pranie brudów na publicznym podwórku itd. Ale były też inne głosy, mniej zrozumiałe. Część ludzi miała do mnie pretensje o to, że piszę o prywatnym doświadczeniu, ale jednocześnie - że zdradzam zbyt mało szczegółów: że nie napisałam dokładnie, dlaczego rozstałam się z mężem, o co właściwie się kłóciliśmy, kiedy i jak do tego doszło, czy był ktoś inny itd. A nie zdradzała pani szczegółów, bo chciała pani chronić rodzinę? Czy dlatego, że chciała pani opisać raczej stan, emocje, uczucia, tak żeby ludzie, którzy mają podobne doświadczenia, mogli się w tym wszystkim odnaleźć? Taki rodzaj pisania to przecież też sztuka. Nie różni się specjalnie od pisania fikcji, musi mieć swoją konstrukcję, tempo, narrację. To chyba kwestia tego. I tak napisałam więcej, niż powinnam była. Pani eksmąż? Był bardzo, bardzo zły. Tak jakby dopiero się dowiedział, że jestem pisarką i zdarza mi się pisać o sobie. Nie spodziewała się pani tej krytyki? Absolutnie nie takiej! Wydawało mi się, że co jak co, ale rozwodu nie ma co bronić, to jest po prostu paskudne doświadczenie. Nie spodziewałam się tego jadu, który rozlewał się w internecie, tej nagonki. Książka przestała istnieć bardzo szybko, wiele osób w ogóle jej nie czytało, ale czuły się uprawnione do opluwania mnie. Te reakcje były dla mnie szokujące. I niewspółmierne. Zwłaszcza że żyjemy w epoce, w której wszystko jest na sprzedaż, w epoce podglądactwa i kompletnego braku zahamować w obnażaniu się. W porównaniu z tym moja książka była śmiertelnie poważna, wręcz... zgredziarska. Jak pani myśli, co tych ludzi tak naprawdę rozsierdziło? Zdanie, które najczęściej słyszę od czasu rozwodu, brzmi: „Dzieci są bardzo odporne i sobie poradzą”. Moje dzieci również słyszą podobne komunały, na przykład: „W dzisiejszych czasach wszyscy się rozwodzą, więc to, co się wam przytrafiło, jest OK”. Córka mi powiedziała ostatnio: „Mamo, to trochę tak, jakby się miało raka i ciągle byś słyszała taki komunikat: » Wielu ludzi ma raka, więc się nie przejmuj «”. Mam wrażenie, że dorośli w ten sposób pozbywają się poczucia winy, tworząc kolejną nieprawdę. A prawda jest taka, że dzieci wcale nie są odporne, są niezwykle delikatne, rozwód nie jest OK, rozwód jest wielką krzywdą im wyrządzoną. Dałam to do zrozumienia w książce i myślę, że właśnie to najbardziej wkurzyło czytelników. Zresztą widzę, co się dzieje, kiedy spotykam się ze znajomymi. Gdy powiem na przyjęciu: „Rozwód to jest najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić dziecku” - o mój Boże, gdyby pani mogła tylko zobaczyć ich reakcje! Ludzie, którzy mnie lubią i szanują, zamieniają się w jeden wielki kłąb wykrzyczanej złości. Rozumiem, że pani uznała, iż rozwód jest wielką krzywdą dla pani dzieci. Jak się z tym żyje? Ciężko, bo całą winę bierze się na siebie, ale uważam, że nie da się tego zrobić inaczej. Myślę, że w kulturze, która daje takie przyzwolenie na rozwód, ważne jest, żeby był ktoś, kto jest gotów na to, by usłyszeć od swoich dzieci, że wcale nie mają się dobrze. Myślę też, że dzięki temu, iż dzieci widzą to, że ja również cierpię, ale nie macham ręką i nie mówię, że nic się nie stało, że nie lecę na miasto szukać sobie nowego partnera, pozwala im cierpieć mniej. A nawet dystansować się do tego, co je spotkało. Nasza narracja dzisiaj jest taka, że owszem, rozwód to okropne doświadczenie, ale ostatecznie się przez nie przechodzi, jak przez grypę, i się zdrowieje. To chcemy słyszeć. A wie pani, co ja usłyszałam ostatnio od swoich studentów na uniwersytecie? Co? Prowadziłam akurat zajęcia na temat pisania wspomnień dla pierwszego roku. Na sali było około stu osób, sami młodzi ludzi, mieli po 18, 19 lat. Zapytałam ich, czym dla nich jest pisanie pamiętników. Wszyscy zgodzili się, że po pierwsze, nie ma sensu ich pisać, jeśli nie jest się szczerym, a po drugie, że dobrze by było, żeby dotyczyły one czegoś, o czym ludzie zwykle kłamią albo na temat czego milczą. Zapytałam każdego z nich, o czym sami by napisali. Nieznaczny procent, około 15, wymienił jakieś wyjątkowe doświadczenia, np. dorastanie w obozie dla uchodźców, ale pozostali - mówię tu może o 85 proc. - powiedzieli, że napisaliby, uwaga, o rozwodzie swoich rodziców! Pamiętam szczególnie studentkę, która wstała i powiedziała: „Najgorszą rzeczą, jaką usłyszałam od swojej matki, było zdanie: » Wszystko będzie dobrze, to się przytrafia wielu ludziom «” - bo to jej odebrało prawo do cierpienia. Ona uważała, że gdyby umiała to opisać, to by w jakiś sposób przywróciło jej to prawo. Kiedy to usłyszałam, chyba po raz pierwszy i ostatni pomyślałam, iż bardzo się cieszę, że napisałam tę książkę, że w pewnym sensie napisałam ją w ich imieniu. Powtarza pani w książce, że rozpad małżeństwa obnaża zepsuty mechanizm feminizmu. Co pani miała na myśli? To, że jeśli wstępujesz w związek małżeński jako feministka, to jest to wejście bez wyjścia. Wchodzisz i udajesz, że jesteś nadal feministką, ale tak naprawdę nie ma możliwości na pozostanie feministką w małżeństwie. Dlaczego? Ponieważ małżeństwo to biologia: kobieta ma być w nim kobietą, a mężczyzna - mężczyzną. Inaczej to nie działa.

I uważa pani, że ci, którzy tworzą tradycyjne związki, których łączy coś więcej niż miłość - tradycja, religia itp. - mają większą szansę na to, żeby być szczęśliwymi w małżeństwie? Co do szczęścia, to nie wiem. Mnie to nie interesuje. Bardziej mnie interesuje słuszność, co działa i dlaczego to działa. Myślę, że małżeństwo funkcjonuje najlepiej wtedy, gdy nie trzeba oszukiwać - siebie ani kogoś. Dzisiaj mam więcej szacunku, a nawet podziwu dla takich małżeństw, w których kobieta mówi: "Ja zostaję w domu i zajmuję się dziećmi" - chociaż wiadomo, z czym się to wiąże i jaką cenę ona za to płaci. Ja nie mogłabym tego zrobić, nie potrafiłaby, ale może właśnie to pozwala małżeństwu trwać? Jak pomyślę o tym, ile ja sama musiałam włożyć wysiłku w to, żeby rozreklamować swój "partnerski" układ małżeński... "Partnerski" to znaczy, że pani zarabiała na dom, a mąż zajmował się dziećmi? No właśnie. Prawda jest taka, że po to, aby wypromować ten równościowy układ i wkład mojego męża, ja z kolei musiałam udawać, że nie mam macierzyńskich potrzeb i uczuć albo że są one mniejsze, niż były, ale też zbagatelizować swój wkład w funkcjonowanie domu - sprawić, że będzie on niemal niewidoczny. I to się stawało nieznośne. Pani mąż stał się matką, ale kosztem pani? Tak. I miałam nadzieję, że kiedy się rozstaniemy, uda mi się tę rolę odzyskać, ale tak się nie stało, bo teraz jestem samotnym rodzicem, jestem i ojcem, i matką jednocześnie - a to jest zupełnie inna historia. Próbowała pani odzyskać pozycję matki w małżeństwie? Parę razy podjęłam taką próbę i wtedy wszystko zaczęło się sypać. Kiedy chciałam więcej czasu spędzać z dziećmi, co oznaczałoby, że mój mąż musiałby podjąć próbę powrotu do pracy, za każdym razem natrafiałam na stanowczy sprzeciw. Dlaczego? Pewnie z tych samych powodów, dla których kobieta, której zadaniem jest opieka nad dziećmi, czułaby się zagrożona, gdyby mąż powiedział któregoś dnia: "Słuchaj, teraz ja chcę spędzać z nimi więcej czasu, ale ty idź i poszukaj jakiejś pracy". Tak musiał się czuć mój mąż. Zresztą on mi powtarzał od początku: "To ja jestem kobietą w tym związku". Wyobrażał też sobie, że jak się rozstaniemy, to dostanie wszystko to, co należy mu się jako kobiecie w podobnej sytuacji: że będę go nadal utrzymywać i dostanie dzieci. Powiedziała pani wtedy stanowczo: "Dzieci zostają ze mną". To nie do końca było tak. Ja tego nie powiedziałam, ja tak poczułam. Nie odmawiałam mu prawa do widywania się z dziećmi, ale kiedy przyszło co do czego, usłyszałam w sobie, nie wiem skąd, taki pierwotny głos: "Dzieci są moje!". Obudziła się w pani matka? Przez długi czas wierzyłam, że wizerunek matki jako opiekunki, żywicielki, wiecznie obecnej to kulturowy twór. To jest coś, co się mówi kobietom, żeby je do tej roli przywiązać. Wydawało mi się, że trzeba podkreślać na okrągło, że dziecko zwiąże się z najbliższym opiekunem bez względu na jego płeć, a nawet więzy krwi. Dzisiaj zastanawiam się, na ile takie myślenie rzeczywiście służy kobietom. Co jest lepsze: to, że matka to jest rola, w którą każdy jest się w stanie wcielić, czy też że to pierwotne prawo - bardzo cielesne i fizyczne? Pani to prawo odkryła na nowo? Kiedy patrzę wstecz, mam poczucie, że już wówczas, gdy byłam w ciąży, a potem urodziłam kolejne dzieci, ze strony męża nie spotkałam się z jakimś specjalnym uznaniem, to nie było nic niezwykłego. Teraz wiem, że to dlatego, że on od początku chciał grać rolę kobiety. Dlaczego - w to nie chcę wnikać, to jego historia. Więc pomyślałam: w porządku, pewnie na tym polega równość, skoro to nic takiego wielkiego, to ty się zajmij dziećmi, a ja pójdę napisać kolejną powieść. Ale kiedy zaczęła się cała procedura rozwodowa, dotarło do mnie, jak bardzo zła jest moja pozycja. I że z tego, iż jestem matką tych dzieci, nic nie wynika. Nie ma jakiegoś "prawa matki" ponad prawem. Gorzej - że z racji roli, jaką mój mąż odgrywał przez ostatnie lata, należy mu się znacznie więcej. W jednej z rozmów z nim usłyszałam, że mnie właściwie nic się nie należy, a mówił to z całym przekonaniem prawnika, bo z wykształcenia jest prawnikiem. Wtedy próbowałam się bronić, powiedziałam: "Ale to ja byłam w ciąży, ja je urodziłam, karmiłam piersią, zajmowałam się nimi tak samo jak ty, a jeszcze dodatkowo pracowałam". I wtedy usłyszałam: "To, co zrobiłaś, to było NIC". Nie włożyłam tego do książki, a powinnam była, bo to jest klucz do wszystkiego: czym w takim razie jest ta kobiecość? Wszystkim czy niczym? Czym?

Mąż nie chciał widzieć w pani matki? On nie widział we mnie kobiety. Więc jak można być mężem i żoną, jeśli nie jest się mężczyzną i kobietą? Mój okrzyk: "Dzieci należą do mnie!", był wyrazem poczucia absolutnej niesprawiedliwości i próbą odzyskania tego, co mi zabrano. Jak pani widzi, moja historia nie jest uniwersalną opowieścią, jest czymś dość specyficznym. I być może na tym polegał problem z tą książką, próbowałam w niej pokazać to, co uniwersalne, ale ta specyfika gdzieś prześwitywała. Czy od tamtej pory odzyskała pani swoją kobiecość? Nie, czuję wręcz, że fizycznie się zapadam. To jest stopniowy proces znikania. Nigdy nie przepadałam za taką rozbuchaną kobiecością, to całe strojenie się, dbanie o siebie nigdy nie było mi bliskie. Nie umiałam tego robić w małżeństwie, myślałam, że to dlatego, że czuję się niekochana, ale teraz też tego nie potrafię. Dlaczego? Chyba dlatego, że ja sama siebie nie kocham, po prostu. A poza tym dlatego, że im więcej robię dla dzieci, tym bardziej siebie zaniedbuję. Poza tym nie ma nikogo innego - innej miłości, atencji. Bardzo trudno być kobiecą, jeśli brakuje mężczyzny, który by cię definiował. I im bardziej muszę radzić sobie sama, być i mężczyzną, i kobietą, tym trudniej mi być po prostu kobietą. Może na tym polega problem ze współczesnymi związkami? Usiłujemy być i mężczyzną, i kobietą, wydaje się, że to nasz wybór, a tymczasem to podwójna robota, która nie zostawia już miejsca dla tego drugiego. Nie wydaje się pani, że może zbyt cenimy dzisiaj niezależność? To dość rewolucyjna teza, nie sądzi pani? Ale czytałam ostatnio po raz kolejny popularną książkę Christophera Lascha o narcyzmie. Autor definiuje narcyzm podobnie do niezależności, ale uważa, że tak naprawdę ta niezależność ma antyspołeczny charakter. Narcyz wypisuje się ze wspólnoty, uważając, że ogólnie przyjęte zasady go nie dotyczą. Czytając to, miałam poczucie, że to dość dobrze określa moje małżeństwo - ta pozorna niezależność naszego układu, to, że byliśmy ponad konwenansami i regułami, mogło mieć narcystyczne przesłanki. "Wszyscy inni są tacy i tacy, ale my nie! My jesteśmy ponad". Niezależność oznacza też, że siebie w sumie nie potrzebujemy. A to ważne, żeby siebie potrzebować, żeby dawać i brać, a jeszcze ważniejsze, żeby to doceniać. To bardzo dobrze widać dopiero wtedy, kiedy tego brakuje. Iluzją w trakcie trwania złego małżeństwa jest to, że można żyć bez drugiej osoby, bo niczego się od niej nie potrzebuje. To bzdura. Dzisiaj bardzo często tę ideę bycia potrzebnym ludzie lokują w dzieciach, kontrolując je i nadzorując na każdym kroku. Wydaje mi się, że w świecie, w którym mężczyźni byli mężczyznami, a kobiety kobietami, wszyscy trochę zaniedbywali dzieci, przez co dzieci były bardziej niezależne, dorośli - mniej. Dzisiaj niezwykle niezależni dorośli kultywują zależność u swoich dzieci. Czy to nie ciekawe? Zna pani jakieś szczęśliwe małżeństwa? Teraz wszystkie małżeństwa wydają mi się szczęśliwe, ha, ha. I jaka jest ich recepta na związek? Te, które znam, mają dość sztywną konstrukcję i zasady. Negatywne uczucia są skanalizowane, dotyczą pewnych określonych obszarów i nie rozlewają się wszędzie. Myślę, że małżeństwo działa wtedy, kiedy ludzie odgrywają w nim role: ja jestem tym, ty jesteś tamtym, ja zajmuję się tym, a ty tamtym. To jest teatr. Warunek jest taki, że to nie może być improwizacja. Ono funkcjonuje dobrze wtedy, kiedy jest oparte na starym, sprawdzonym scenariuszu, bo wtedy jest się do czego odnieść. Małżeństwo, które samo sobie ustala zasady gry, nie ma skąd czerpać wzorców, a tym samym pozbawione jest wsparcia. To je osłabia i izoluje. No i trzeba wierzyć w małżeństwo, w to, że się komuś złożyło przysięgę i że z tego wynikają pewne konsekwencje. Ja w to nie wierzyłam. Dla mnie małżeństwo to była praca, przyjaźń, wyrażanie siebie, szacunek dla odrębności drugiej osoby - wszystko, tylko nie obowiązek i odgrywanie ról. Mnie chodziło o autentyczność, a autentyczność, niestety, sprawia, że w tym teatrze zapalają światła i przedstawienie się kończy. A gdzie w tym wszystkim jest miłość? No właśnie, ja w pewnym momencie przestałam ją znajdować we własnym małżeństwie... Wydaje mi się, że dobre małżeństwa wychodzą ludziom, którzy mają duże poczucie własnej wartości. Kochają siebie, więc i na swoje wybory, na efekt wspólnej pracy i na osobę, która podejmuje z nimi ten wysiłek, też patrzą z miłością. I potrafią siebie nawzajem w tym utwierdzać: "To stworzyliśmy razem i to jest piękne".

Ale mnie już dzisiaj nie interesuje małżeństwo, moja łódka już minęła ten port. Bardziej interesuje mnie miejsce, w którym jestem, gdzie wydaje się, że nie ma niczego, i przyglądam się temu, co pozostaje, i jak ludzie radzą sobie z takim wysiedleniem. I jak sobie radzą? Większość dość szybko chyba ulega kolejnym iluzjom. Wchodzą w kolejny związek? Tak. To dosyć powszechny sposób na radzenie sobie z tym strasznym stanem "po". Odtworzyć to, co było, licząc na to, że będzie inaczej. "Hej, chodźmy wszyscy i stwórzmy wspaniałą patchworkową rodzinę, wszyscy będziemy się kochać i będzie cudownie" - brzmi dobrze, prawda? Ale, mój Boże, trzeba w to naprawdę wierzyć. Po co ludzie to robią? Bo wtedy nie trzeba odrobić pracy domowej, wyciągnąć konsekwencji. Po prostu wraca się w to same miejsce, tyle że już z kimś innym. Wyobrażam sobie, że siedzą wieczorem w kuchni i opowiadają sobie o tym wszystkim, co było nie tak w poprzednich związkach, i ta rozmowa nie ma końca. Ale zastanawia mnie, na ile to nowe życie wydaje się tak samo prawdziwe jak to poprzednie, a ile w tym wszystkim jest udawania, ile pozy. Dlatego tak bardzo fascynują mnie mity greckie. Odnalazłam dużo wskazówek w "Orestei" - zrozumiałam, że część tego, co nam się przytrafia, to po prostu los, na który nie mamy wpływu, i co się dzieje z człowiekiem, który jest łamany przez życie kolejny raz, i kolejny, i kolejny... Klitajmestra na przykład próbuje ułożyć sobie życie z kolejnym mężczyzną, ale nikt w ten związek nie wierzy, nikt nie słucha jej nowego męża, on nie ma żadnej władzy, autorytetu. Niektórym jednak się udaje. Niektórzy mają szczęście, znajdują kogoś, z kim się dogadują, z kim mają odwagę wejść jeszcze raz w to samo, ale wie pani, wszyscy się starzejemy, już nigdy nie będziemy czuć się tak młodzi, tak otwarci na przygody, na doświadczenie, na drugiego człowieka jak kiedyś. Mnie się to nie udało, ale zdecydowanie żyje się znacznie lepiej, jeśli to życie dzieli się z innymi. u Rachel Cusk "Po. O małżeństwie i rozstaniu", przeł. z j. angielskiego Agnieszka Pokojska; Wydawnictwo Czarne

AGNIESZKA JUCEWICZ 10.09.2013 wysokieobcasy.pl


Featured Posts
Recent Posts
Archive
Search By Tags
Nie ma jeszcze tagów.
Follow Us
  • Facebook Basic Square
  • Twitter Basic Square
  • Google+ Basic Square
bottom of page